Po wielkim sukcesie, jakie odniosły Igrzyska śmierci Francis Lawrence nie mógł odpuścić i nie pozostawił fanów książek, jak i filmu samym sobie. Tym bardziej, że to niejako dzięki niemu ta trylogia odżyła. Stała się rozchwytywana, bo zainteresowani, chcieli wiedzieć od razu co wydarzy się dalej, jaki los czeka ich ulubionych bohaterów w dwóch kontynuacjach. Nie mieli siły czekać. Ja byłam właśnie jedną z nich. To dzięki obejrzeniu ekranizacji wreszcie zabrałam się za powieści Suzanny Collins, do czego nie byłam przekonana jeszcze przed seansem. I nie żałuję, ani jednego ani drugiego.
Obawiałam się aktorów poszczególnych ról – jak choćby Sama Claflina jako Finnicka, który w powieściach urzekł mnie swoją charyzmą a’la Damon Salvatore. Po ujrzeniu go w obsadzie, nie byłam zbyt zachwycona, ale wypadł naprawdę dobrze. Jednak najbardziej poruszającą postacią jest Mags (Lynn Cohen), która jak dla mnie pozostaje jedną z najlepszych w tej ekranizacji. Chwyta za serce niczym Rue (Amanda Stenberg) w pierwszej części. Zabrakło mi jedynie ukazania bliższej relacji między Beetee (Jeffrey Wright) a Wiress (Amanda Plummer), choć jest to jedynie mała niedoróbka.
Przez cały czas zastanawiałam się, jak twórcy filmu ukażą cały arenę. Z pewnością nie było to łatwe zadanie, ale muszę przyznać, że spisali się naprawdę świetnie. Wszystko tworzyło spójną całość, tak jak w powieści. Uwierzyłam, że gdzieś tam, daleko, naprawdę istnieje ta kopuła, że gdzieś tam tworzone są kolejne niebezpieczeństwa, mające uprzykrzyć kolejne godziny uczestnikom 75. Głodowych Igrzysk, i gdzieś tam ludzie czekają na pierwsze syreny oznajmujące śmierć jednego z Trybutów zaś ci, którzy przeżyli liczą ilu ich jeszcze zostało.
Akcja jest podawana w odpowiedniej dawce. Spokojniejsze momenty, przy których można na chwilę odetchnąć, przeplatają się z chwilami wysokiego napięcia. Nie wiem, czy dałoby sie wytrzymać inaczej, naprawdę. Ja odczuwałam to jeszcze dotkliwiej, bo mniej więcej pamiętałam uczucia Katniss, dokładnie opisane przez Suzanne Collins. Nie tylko widziałam, jaki ból i jaką rozpacz przeżywała w poszczególnych scenach, ale byłam tam z nią, czułam jej przerażenie i chęć walki o przeżycie. O życie swoje, innych uczestników, jak i wszystkich poszkodowanych przez Kapitol.
Nie jest to film kostiumowy, jednak odgrywają w nim one dość ważną rolę. Effie Trinket (Elizabeth Banks), przedstawicielka ludzi Kapitolu jest znana ze swoich ekstrawaganckich strojów. Mimo wszystko najważniejsza jest Katniss Everdeen (Jennifer Lawrence) – zwyciężczyni poprzednich Głodowych Igrzysk i uczestniczka kolejnych. Rozpoznawalna również dzięki swojemu styliście Cinnie (Lenny Kravitz) i jego niesamowitym i zaskakującym kreacjom – czy to ognistym strojom trybutów przygotowanych dla niej i Peety (Josh Hutcherson) czy sukni zaprojektowanej na wywiad z Caesarem (Stanley Tucci). Wszakże to nie kto inny jak Dziewczyna, która igrała z ogniem, więc nie można zapomnieć o jej znaku rozpoznawczym.
Dzięki ekranizacji przypomniałam sobie wydarzenia z książkowego pierwowzoru W pierścieniu ognia, która jest według mnie najlepszą częścią trylogii Suzanne Collins. Po raz kolejny mogłam spotkać się ze swoimi ulubionymi bohaterami i zapoznać się z nowymi. Twórcy trzymają poziom i chwała im za to, bo jak na razie filmy do tych powieści należą do grupy jednych z lepszych filmowych adaptacji książek, patrząc choćby przez pryzmat innych. Jestem po wrażeniem i wiem, że obie kontynuacje Igrzyska śmierci: Kosogłos mnie nie zawiodą.