Druga wojna światowa. Młody Steve Rogers próbuje dostać się do wojska, jednak z powodu słabej postury, każdy patrzy na niego z politowaniem i odsyła go z kwitkiem. Ten jednak nie poddaje się tak łatwo. Jego starania nie idą na marne i wreszcie może być zadowolony ze swojej wytrwałości, ale… ale nie do końca, bowiem jego sylwetka nadal dyskwalifikuje go do czynnego udziału w wojskowej służbie. Mimo to zostają zauważone jego inne zalety, co skutkuje propozycją uczestnictwa w tajnym eksperymencie, po którym zostanie silnym i ogólnie szanowanym Kapitanem Ameryką. Co się wydarzy? Z jakimi przeciwnościami losu będzie musiał spotkać się na swojej drodze jako Kapitan?
Moją uwagę przykuła kreacja poszczególnych bohaterów. Nadal nie mogę się nadziwić, jak z Chrisa Evansa zrobiono takiego chuderlaka, do którego aż nie pasował tak męski głos. I czy tylko ja odniosłam wrażenie, że Red Skull (Hugo Weaving) jest łudząco podobny do Stanley’a Ipkissa bliżej znanego jako Maska (Jim Carrey) z filmu Maska z 1994 roku? Lub jeszcze lepiej jest połączeniem tejże postaci i Lorda Voldemorta (Ralph Fiennes) z Harrego Pottera? Ot, to tylko moje małe skojarzenia, których nie mogę się pozbyć. Jedno muszę przyznać – kreacja Kapitana Ameryki jest o wiele lepsza w kontynuacji, bo tutaj został on spłaszczony i zarysowany jako celebryta, którym z pewnością by był na miarę tamtych czasów, nie zaś jako prawdziwy bohater i obrońca narodu.
Na uwagę również zasługuje postać Peggy Carter (Hayley Atwell). Bohaterka ta jest niebywale kobieca, odważna, nieustraszona i finezyjna. Prawdziwa kobieta z pazurem. Z charakterem, której brakuje chociażby Jane Foster (Natalie Portman) w Thorze. Jest jedną z niewielu bohaterek z Marvelowskich produkcji, która przyciąga wzrok na dłużej i nie pozwala o sobie zapomnieć, a która odgrywa tak ważną rolę w życiu głównej postaci danej serii.
Dobrze zostało przedstawione tło filmu. Może daleko mu do ideału, ale naprawdę ciekawie oglądało się coś innego, niż tylko współczesność. Druga wojna światowa ukazuje zupełnie inne oblicze niż tylko tej z przyszłości, w których jest osadzona większość filmów z uniwersum Marvela, z którymi do tej pory się zapoznałam.
Zupełnie nie rozumiem zamysłu polskich producentów z tytułem filmu. Komicznie wygląda angielski Captain America przy polskim Pierwszym starciu. Zastanawiam się, czy nie można było normalnie napisać Kapitan Ameryka, tak jak to jest przy Zimowym żołnierzu? Z pewnością wygląda to o wiele estetyczniej i nawet wydźwięk tego jest znacznie lepszy.
Żałuję, że sama akcja filmu jest tak słaba. Praktycznie w ogóle jej nie ma. Niby są jakieś pościgi, są jakieś walki, ale brak w nich „tego czegoś”. Tego pierwiastka, który nie pozwala mrugnąć nawet okiem w niepokoju o to, że opuści się coś naprawdę spektakularnego, kiedy siedzisz jak na szpilkach i tylko pragniesz tego, żeby ten stan się nie kończył.
Gdyby nie fakt, że obejrzałam najpierw Zimowego żołnierza, nie wiem czy dotrwałabym do końca Pierwszego starcia. Jakoś specjalnie mnie nie porwał, a oglądałam go oczywiście na wzgląd poznania całej historii od początku do końca. Brak tutaj jakiegoś szczególnego dreszczyku emocji, który wbiłby w fotel. Brak tutaj szczególnie dobrej akcji. Na szczęście nie ma się co zrażać, bo kontynuacja jest o wiele lepsza, jednak trzeba przyznać, że pierwsza część Kapitana Ameryki wypada słabo na tle początków innych bohaterów z Avengers.